niedziela, 4 listopada 2012

"Abym wyrobiła sobie kartę stałego klienta."

Kolejny dzień. A co za tym idzie? Pełno wpadek.
Sowa w leciała w miskę z płatkami, po czym zaczęła się 'wycierać we mnie'; Wychodząc z wielkiej sali  zaliczyłam 'glebę'; Na transmutacji ugryzł mnie kubek; Zaklęcia również nie odbyły się bez wpadki. Lewitowałam profesora Flitwicka na wysoką szafę, a jak chciałam go ściągnąć szafa runęła na mnie.
Teraz siedząc w Skrzydle Szpitalnym mogę śmiało stwierdzić, że ten dzień był moim najgorszym, jak dotąd.
Albo i nie. Nie powiedziałam tego. Po takich stwierdzeniach zawsze jest jeszcze gorzej.
- Pani Pomfrey!-zawołałam.
Kobieta wyszła ze swojego gabinetu, podeszła do mnie i chciała zmusić mnie do połknięcia jakiejś dziwnej substancji.
- Nie o to mi chodzi!- odepchnęłam jej ręce.
- Więc o co dziecko?- spytała zniecierpliwiona.
- Doczekam się w końcu tego formularza?
- Jakiego formularza?- zdziwiła się.
- No tego, abym wyrobiła sobie kartę stałego klienta.
- Chyba masz gorączkę, dziecko- przyłożyła rękę do mojego czoła.
- Niby dlaczego?
- Bo bredzisz...
****
Odkąd wyszłam ze Skrzydła Szpitalnego, po tych licznych wpadkach, nic mi nie jest! Ale ja to ja, wiec zaraz coś się stanie...
No tak. Zapomniałabym. Szlaban u Trealwney... No i miałam racje. No bo co może być gorsze od tego, co nas uczy wróżbiarstwa?
Po jakiś stu wiekach, kiedy ten babszczyl mnie wypuścił wróżąc mi, że "śmierć jest blisko..." w końcu mogłam się udać do dormitorium.
Wyszła zza rogu i wleciałam na kogoś.
-Au...- spojrzałam na "słup" w który wleciałam. Ten "słup'' był całkiem przystojny. Tłuste opadające włosy na ramiona, zakrzywiony nos i piękne czarne oczy. Ale gdy pisze czarne to na serio pisze czarne...
-Mogłabyś uważać jak leziesz...- mówił cicho i spokojnie.
- Pff. To ty wyskakujesz jak Filip z Konopi.
-Ja? Uważaj na słowa...
-Ty! To że jesteś ślizgonem nie oznacza, że możesz nazywać mnie szlamą...
-Gdybyś mi nie przerwała wiedziałabyś, że chciałem dokończyć "łamago".
- W takim razie należy ci się inny opieprz... To, że ktoś ma w życiu pecha nie...
-Przestań. W życiu nie dojdziemy do porozumienia jak będziesz tyle gadać.
-A co tu gadać? Przeproś, że na mnie wpadłeś i możemy iść w swoją stronę.
-Ja mam cię przepraszać? Chyba kpisz!
-A może ja ciebie? A więc proszę bardzo. Wybacz, że jesteś ślizgonem.
- Co ma moja przynależność do tego, że na mnie wpadłaś?
- Ma i to wiele! Gdybyś był puchonem to wymamrotałbyś przeprosiny, spalił buraka i se poszedł, jednak gdybyś był gryfonem zaczął byś się do mnie przystawiać. Jeżeli nawet byłbyś krukonem to przeprosiłbyś i zapytał czy umiem na jutrzejszy test z zaklęć. Ale nie! Ty jesteś ślizgonem. Upartym i wiecznie dumnym ślizgonem.
- A więc twierdzisz, że jestem wiecznie dumny, kiedy to znasz mnie od pięciu minut?
-Jestem inteligentna.
- Wątpię.
- Czyżby?
-Zejdź mi z drogi.
- O nie. Najpierw mnie przeproś.
- Może jeszcze zrobię latte i sernik na zimno?
-Gdybyś był tak miły.
Chłopak przewrócił oczami i mnie wyminął.Pff. Nadęty.
Dotarłam do dormitorium.Bez żadnych już wpadek. Dzięki Merlinie! Położyłam się na łóżku i zaczęłam rozmyślać. Po pewnym czasie wstałam i zaczęłam przyglądać się widokom za oknem. Ściemniło się. Wtedy to do głowy przyszła mi myśl, że jest za spokojnie. Zaczęłam szukać mojej różdżki. Nigdzie jej nie ma. No pięknie! Brawo Elizabeth! Musiała mi wypaść jak wpadłam na ślizgona.
Z prędkością światła wyleciałam z dormitorium i Wieży Krukonów. Niedługo cisza nocna, ale co tam. Jeden szlaban już mam.
Dotarłam na korytarz. Rozejrzałam się, ale nigdzie nie zauważyłam różdżki. Padłam na kolana i zaczęłam szczegółowe poszukiwania. Tak przy okazji, czy ktoś tu myje podłogi?
-Może przynieść ci szmaty i wodę?- Usłyszałam za sobą, nie wątpliwie głos ten należał do Malfoya.
- Sama twoja obecność mi wystarczy, Malfoy.
-Uważaj na słowa, zwłaszcza że tego szukasz, co nie?- wstałam z podłogi i spojrzałam na ślizgona. Bawił się moją różdżką.
- Oddawaj.
-A co z tego będę mieć?

***
-Panie profesorze, to naprawdę przypadek!- Stałam na Malfoy'u, z którego nosa leciała fontanna krwi.
-Przypadkiem złamałaś mu nos i całkiem przypadkiem depczesz go? A może cię tu wcale nie ma?
-O tak, panie profesorze. Mnie tu nie ma. Już stąd znikam...
-Znikasz. I pojawiasz się u mnie w gabinecie. Codziennie o osiemnastej.- Quirell odwrócił się z zamiarem odejścia.
-No i tu mamy problem.- odwrócił się, spojrzał na mnie i podniósł brew.- Codziennie to ja mam szlaban u profesor Trelawney.
- To zagospodaruj takie codziennie, ze będziesz tu i tu.