- Drodzy uczniowie - zaczęła - jak wiecie, minęły już dwa tygodnie w szkole. Najwyższy czas ogłosić treningi do drużyn - tu rozległy się podekscytowane szepty wokół wszystkich stołów. McGonagall odchrząknęła.
- Dlatego - powiedziała głośno tak, aby uczniowie znów zaczęli jej słuchać - mam przyjemność ogłosić, iż pierwszy mecz odbędzie się 26 października. Do tego czasu kapitanowie drużyn mają czas, aby wybrać graczy oraz trenować na szkolnym boisku. Spotkanie Gryfonów odbędzie się pojutrze o godzinie 16:30. Spotkanie Krukonów - w piątek o 17:00. Puchoni spotkają się w niedzielę o godzinie 16:00. Ślizgoni - w poniedziałek o 15:40. Proszę, aby wszyscy byli punktualnie. To tyle.
Reszta śniadanie nie minęła spokojnie. Każdy każdego pytał, czy pójdzie na boisko o tej i o tej godzinie, tego i tego dnia, w zależności od domu. Muszę przyznać, że interesował mnie quidditch, ale jakoś nigdy nie miałam odwagi zgłosić się do drużyny. Ale cóż, na co mogłam liczyć? Na wyśmianie? O nie, na pewno nie, jeśli chodzi o mnie i mój charakter. Już nie jeden powiedział mi co nieco o moim charakterze. Oczywiście, zwykle lądował w Skrzydle Szpitalnym. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia (a wiele do zyskania), więc o 15:30 zjawiłam się w szatni. Nie było się czym zachwycać - szatnia jak szatnia, podobna do tych w mugolskich filmach. Oczywiście - nie licząc mioteł. Wrzuciłam na siebie strój i wyszłam na boisku. Pogoda była nijaka, jak to we wrześniu. Byłam na boisku sama. Zamiast stać jak ten kołek wskoczyłam na miotłę i wbiłam się parę metrów nad ziemię. W wakacje naprawdę wiele trenowałam, to znaczy latałam na miotle w ogrodzie na tyłach domu. Żeby się rozgrzać (wiadomo, że jesień nie jest ciepłą porą roku) latałam wokół boiska robiąc różne manewry, robiąc ósemki i latając tu i tam jak najszybciej. Moja miotła nie była jedną z gorszych, wręcz przeciwnie. Pochyliłam się nisko tak, że nosem prawie dotykałam drążka miotły, aby latać jeszcze szybciej. Po pięciu minutach zakręciło mi się w głowie, więc postanowiłam wrócić na ziemię. W samą porę, po chwilę później na boisko wyszedł Flint, a za nim jeszcze paru Ślizgonów.
Nie trudno się domyślić, że parę minut później boisko przypominało ul. Wszyscy latali jak oszaleli, co i tak miało być tylko rozgrzewką. Potem każdy latał jak najszybciej umie, łapał kafla, próbował znaleźć znicza i odbić tłuczek. Oczywiście, byłam jedną z pierwszych osób, które wsiadły na miotłę, bo Flint szedł alfabetycznie. Gregory i Vincent zaczęli mi docinać. Nie byłam pewna, na jaki temat, jednak nie to mnie obchodziło, tylko to, że Ślizgoni (włącznie z Flintem) się śmiali, zamiast patrzeć, jak mi idzie. Na końcu wyszedł najbardziej wyczekiwany moment. Miałam odbić tłuczek. Nie liczyłam na to, że przyjmą mnie do drużyny (co dopiero na pałkarza), ale zawsze mogłam sobie wyobrazić, że tłuczek to głowa któregoś z nich. Tak więc zamachnęłam się i jedną ręką odbiłam tłuczek, który poleciał na drugi koniec boiska i o mało co nie trafił Vincenta. Później, kiedy już wszyscy polatali, Flint powiedział prawie każdemu kim jest w grze, między innymi mi oznajmił, że zostaję pałkarzem.
Nie wiem, właściwie czemu, ale starałam się zachować kamienną twarz, przynajmniej na chwilę.
- No dobra - powiedział Flint stając przed nami - Wszyscy wiedzą, kto kim jest?
Wszyscy przytaknęli.
- Świetnie. - ciągnął - pierwszy mecz jest 26, na szczęście Gryfonów i Puchonów. Mamy ponad miesiąc, żeby trenować. Oczekuję od was pełnego wysiłku, oraz liczę, że wygramy - uśmiechnął się pod nosem.
Po drodze do dormitorium zastanawiałam się, czemu mnie wybrali na pałkarza. Przecież było jeszcze tych dwóch osiłków...
No dobrze, przyznaję, na miejscu Flinta też bym ich nie wybrała.
Weszłam do salonu a Pansy od razu na mnie naskoczyła.
- I co?
- Ale... co? - zapytałam, jak zawsze nie w temacie.
- No przyjęli cię?
- Aa... No tak.
- Kim jesteś?
- Pałkarzem - odpowiedziałam niezbyt dumnie.
Ciężka obsada.
Ale przydaje się w normalnym życiu.
Jeśli ktoś komuś dział na nerwy...
Nie trudno się domyślić, że parę minut później boisko przypominało ul. Wszyscy latali jak oszaleli, co i tak miało być tylko rozgrzewką. Potem każdy latał jak najszybciej umie, łapał kafla, próbował znaleźć znicza i odbić tłuczek. Oczywiście, byłam jedną z pierwszych osób, które wsiadły na miotłę, bo Flint szedł alfabetycznie. Gregory i Vincent zaczęli mi docinać. Nie byłam pewna, na jaki temat, jednak nie to mnie obchodziło, tylko to, że Ślizgoni (włącznie z Flintem) się śmiali, zamiast patrzeć, jak mi idzie. Na końcu wyszedł najbardziej wyczekiwany moment. Miałam odbić tłuczek. Nie liczyłam na to, że przyjmą mnie do drużyny (co dopiero na pałkarza), ale zawsze mogłam sobie wyobrazić, że tłuczek to głowa któregoś z nich. Tak więc zamachnęłam się i jedną ręką odbiłam tłuczek, który poleciał na drugi koniec boiska i o mało co nie trafił Vincenta. Później, kiedy już wszyscy polatali, Flint powiedział prawie każdemu kim jest w grze, między innymi mi oznajmił, że zostaję pałkarzem.
Nie wiem, właściwie czemu, ale starałam się zachować kamienną twarz, przynajmniej na chwilę.
- No dobra - powiedział Flint stając przed nami - Wszyscy wiedzą, kto kim jest?
Wszyscy przytaknęli.
- Świetnie. - ciągnął - pierwszy mecz jest 26, na szczęście Gryfonów i Puchonów. Mamy ponad miesiąc, żeby trenować. Oczekuję od was pełnego wysiłku, oraz liczę, że wygramy - uśmiechnął się pod nosem.
Po drodze do dormitorium zastanawiałam się, czemu mnie wybrali na pałkarza. Przecież było jeszcze tych dwóch osiłków...
No dobrze, przyznaję, na miejscu Flinta też bym ich nie wybrała.
Weszłam do salonu a Pansy od razu na mnie naskoczyła.
- I co?
- Ale... co? - zapytałam, jak zawsze nie w temacie.
- No przyjęli cię?
- Aa... No tak.
- Kim jesteś?
- Pałkarzem - odpowiedziałam niezbyt dumnie.
Ciężka obsada.
Ale przydaje się w normalnym życiu.
Jeśli ktoś komuś dział na nerwy...